Dzień dobry, dobry wieczór, witajcie!
Niektórzy mogą mnie kojarzyć jako autorkę Wschodu Słońca, inni być może jako autorkę Aurora z wymiany... Swego czasu było mnie tu dość dużo. Niestety, jak to w życiu bywa, wiele się u mnie pozmieniało.
2020 również był dziwnym czasem, czasem zmian. Pandemia zaskoczyła nas ogromnie, nikt nie był przygotowany na takie restrykcje, ograniczenia i życie w ciągłym strachu.
Czas tego lockdownu był czasem, w którym wielu ludzi powróciło do starych pasji lub odkryło nowe. Ja miałam to szczęście, że powróciłam do dramione, do pisania i do pochłaniania na nowo książek! Ba, założyłam nawet bookstagrama!
2020 był dla mnie pracowitym rokiem, pomysły wpadały mi do głowy zewsząd, więc zaczęłam je spisywać.
Dziś chciałabym przedstawić Wam pierwszy z wielu nowych tekstów dramione.
Mam nadzieję, że będzie się Wam go przyjemnie czytało!
Buziaki,
Charlotte Petrova
***
Fandom – Harry Potter
Postacie/ Pairing – Dramione, Romione
Rodzaj – 4-częściowe miniopowiadanie
Klasyfikacja – K (tekst odpowiedni dla osób w każdym wieku)
Opis – Hermiona Granger planowała spędzić cudowny weekend w Nowym Jorku ze swoim chłopakiem. Czasem los jednak płata nam figle i nic nie idzie zgodnie z naszą myślą!
***
W
deszczowy dzień w Nowym Yorku, cz. 1
Hermiona
Granger nienawidziła quidditcha. Było to najtrafniejsze określenie jej wielkiej
awersji wobec tego sportu. Już nawet nie wdawała się w dyskusje dotyczące quidditcha,
bo zawsze jej rozmówca starał się udowodnić, że jej niechęć była śmieszna i
bezsensowna.
Ale Hermiona
Granger wiedziała swoje.
Śmieszny i
bezsensowy był quidditch.
Miała wiele
argumentów potwierdzających jej tezę; była w końcu Hermioną Granger –
najmądrzejszą czarownicą od czasów Roweny Ravenclaw. Zanim wygłaszała
jakiekolwiek opinie, musiała zrozumieć dany temat.
Więc przed
pierwszym meczem quidditcha, jeszcze za czasów Hogwartu, Hermiona ukryła się w
bibliotece i zaczytywała w książkach: od „Historii
quidditcha”, przez „Quidditch przez
wieki”, a kończąc na takich pozycjach jak chociażby „Biblia pałkarza” czy „Jak
pokonać tłuczka – taktyki obronne w quidditchu”.
I o tyle, o
ile początkowo Hermiona była niesamowicie zaintrygowana tradycyjnym
czarodziejskim sportem, to z każdą kolejną przeczytaną stroną, każdą następną
książką dotyczącą quidditcha, jej fascynacja zaczynała znikać.
W końcu pełna
zniesmaczenia doszła do wniosku, że ten sport był zupełnie niecywilizowany,
pozbawiony jakichkolwiek sprawiedliwych zasad i bardzo brutalny.
Quidditch był
bezsensowny. Wciąż nie rozumiała jak czarodziejom ten sport może się podobać.
Przecież to było śmieszne! Nie dość, że mecze odbywały się niezależnie od
warunków pogodowych, to jeszcze potrafiły trwać przez wiele godzin…
Najgorsze było
jednak to, że nie liczyło się to, która drużyna była faktycznie lepsza, a to
czy szukający złapie znicza. Dla Hermiony było to niepojęte, w takim razie po
co były pozycje takie jak pałkarz, obrońca czy ścigający skoro cały mecz i tak
zależał od jednej osoby – od szukającego?
To było
śmieszne. Cała drużyna męczyła się, odnosiła kontuzje i narażała swoje zdrowie
ku uciesze szalejącego tłumu, po to by zdobyć odpowiednie punkty, które później
i tak nie dawały im zwycięstwa, bo nagle w blasku chwały szukający przeciwnej
drużyny łapał znicza, zdobywał sto pięćdziesiąt punktów i zgarniał zwycięstwo.
To.
Było.
Śmieszne.
Niestety, mimo
że Hermiona Granger nienawidziła quidditcha miała tego pecha, że wokół niej
byli sami jego zwolennicy. Mogłaby wymieniać w nieskończoność. Zaczynając od
Harry’ego Pottera, jej oddanego przyjaciela, wielkiego fana quidditcha,
genialnego szukającego za czasów Hogwartu. Idąc przez jej drogą przyjaciółkę
Ginny Weasley, byłą ścigającą w drużynie Gryffindoru, a obecnie członkinię
Harpii z Holyhead. A kończąc na jej chłopaku Ronie Weasleyu, dosłownie
największym fanie Armat z Chudley i autorze rubryczki w „Żonglerze” o zacnej nazwie „Z
quidditchem przez świat”.
Tak więc
Hermiona od lata mimo swej szczerej niechęci była na quidditcha skazana.
Nawet teraz.
Był późny grudniowy
wieczór. Hermiona siedziała w swoim ulubionym fotelu, z kubkiem gorącej
czekolady, szczelnie okryta kocami. W jej salonie panował przyjemny mrok,
jedyne światło, jakie rozjaśniało pomieszczenie biło od ognia kominka. Duże okna
salonu wychodziły na centrum ulicy Pokątnej, gdyby Hermiona tak szczelnie nie
zaciągnęła zasłoń do pomieszczenia wpadałoby światło ulicznych latarni i blask
złotego napisu umieszczonego nad Bankiem Gringotta.
Hermiona
delektowała się spokojem. Dzięki odpowiednim zaklęciom jej cichych chwil
relaksu nie zakłócał zgiełk zawsze panujący na Pokątnej.
Z zadowoleniem
mocniej okryła się kocem i z błogim uśmiechem na twarzy pociągnęła kilka łyków
czekolady.
I nagle ktoś
zaczął walić w jej drzwi.
Poparzyła sobie
język.
Wylała na swój
koc kilka kropel tej drogiej, belgijskiej czekolady…
Miała ochotę
zabić osobę, która zakłóciła jej ciszę!
Hermiona ze
złością odstawiła kubek na stolik, odgarnęła koc i z różdżką w dłoni
pomaszerowała do drzwi. Nawet nie była zaskoczona widząc Rona.
– Cholera!
Ronaldzie Weasley, co ja ci mówiłam o takim pukaniu do moich drzwi! –
krzyknęła oburzona.
Ron jednak
zupełnie ją zignorował, przepchnął się przez szczelinę między nią, a drzwiami i
wpadł niczym burza do salonu.
– Ronaldzie! –
zawołała.
– Nie
uwierzysz, co się stało, Miona! – krzyknął zachwycony.
Hermiona
zmrużyła oczy i skrzyżowała ręce na piersi. Spojrzała na niego zupełnie
zniesmaczona. Ron bezceremonialnie zaczął spacerować po jej salonie,
zostawiając paskudne błotniste plamy na jej świeżo wyszorowanym dywanie.
– Spotkało
mnie taki szczęście, Hermiono, takie szczęście!
Ron podbiegł
do niej, wziął w ramiona i parokrotnie zakręcił się z nią wokół własnej osi.
Hermiona mimowolnie zaśmiała się. W pewien sposób to było dość urocze.
– Ron! Powiedz
mi, co się stało.
Ron postawił
ją na ziemi i mocno, soczyście pocałował. Dopiero teraz Hermiona zobaczyła, że
jego policzki były całe zarumienione, na ustach widniach wielki uśmiech, a oczy
błyszczały ze szczęścia.
– Wiesz, że
Luna przyjaźni się z Rolfem Skamander, prawda?
– Oczywiście,
że wiem. Dzięki Lunie i jej znajomości z Rolfem udało mi się przeforsować
ustawę o wilkołakach!
Ron kiwnął
głową i kontynuował:
– A Rolf zna
pewnego czarodzieja, który, i tu nie uwierzysz, Hermiono, przyjaźni się z Katherine
Waterston, nową trenerką Armat z Chudley! I, uważaj teraz, Hermiono, załatwił
mi z nią wywiad!
Ron ponownie
podniósł Hermionę i znów okręcił się z nią kilka razy.
– Jestem taki
szczęśliwy! – Zaśmiał się głośno. – Pojedziesz ze mną, prawda? Prawda,
Hermiono?
Hermiona
zmarszczyła brwi, lekko kręciło jej się w głowie od tych wygłupów Rona.
– Dokąd?
– W ten
weekend mam się spotkać z Katherine w Nowym Jorku! – Szeroki uśmiech gościł na
ustach Rona. – Katherine dopina tam ostatnie sprawy dotyczącej jej przenosin z
nowojorskiej drużyny do naszych Armat z Chudley!
Hermiona
zamrugała zaskoczona.
– Mówisz
poważnie, Ron?
– Tak! Proszę,
powiedz, że lecimy do Nowego Jorku?
Hermiona
zaśmiała się głośno i kiwnęła głową.
– Lecimy do
Nowego Jorku.
Może i
nienawidziła quidditcha, ale lubiła za to Rona Weasleya.
***
Czy mogło być coś lepszego niż mikołajkowy
weekend z chłopakiem w Nowym Jorku? Hermiona była wdzięczna wszystkim bóstwom
za to, że właśnie teraz, w dwa tysiące trzecim, Mikołajki wypadały w sobotę. I
to, na Merlina, jeszcze w weekend, kiedy to Ron miał mieć wywiad z Katherine
Waterston.
Wszystko
złożyło się idealnie!
Już dokładnie
zaplanowała cały pobyt. Za godzinę mieli międzynarodowy świstoklik z Londynu do
Nowego Jorku. Następnie kominkiem mieli przenieść się prosto z siedziby
Magicznego Kongresu Stanów Zjednoczonych Ameryki do ich hotelu The Empire znajdującego się w samym
centrum Madison Magic Avenue. Zdaniem Hermiony fakt, że magiczna ulica
nowojorskich czarodziejów znajdowała się na Upper East Side był mocno
przerysowany i podkreślał ich nieco zbyt wyuzdaną pewność siebie, ale kim była,
by oceniać.
Oczywiście od
razu po zameldowaniu się w hotelu miała zamiar wyciągnąć Rona na spacer po
całej magicznej ulicy. Z tego co wiedziała znajdowało się tam kilka
wartościowych miejsc, które koniecznie chciała zobaczyć. Na jej liście była
między innymi księgarnia, której sufit był podobno zaczarowany w takim sam
sposób jak ten w hogwarckiej Wielkiej Sali. Następnie miała zamiar udać się do
kawiarni by spróbować słynnej gorącej czekolady u Willy’ego Wonka. Później
rozważała zwiedzenie kilku sklepów quidditcha z Ronem, uznała, że jest w stanie
poświęcić się ten jeden raz.
Na obiad Ron
umówiony był z Katherine, więc Hermiona planowała odwiedzić restaurację Felix Felicis.
Z plotek, które słyszała, właścicielka kazała swoim kucharzom potajemnie
dodawać do dań po kilka kropli płynnego szczęścia. Hermiona bardzo chciała się
przekonać czy aby na pewno w plotkach nie było ziarna prawdy. Koniecznie
musiała spróbować dań z tej restauracji!
Merlinie, nie
pamiętała, kiedy ostatnio była tak bardzo podekscytowana!
Ta sytuacja
była jedną z tych nielicznych, kiedy to mogła znieść quidditcha.
Hermiona
wygładziła swoją czarną, ołówkową spódnicę i jeszcze raz przejrzała się w
lustrze. Z dumą mogła stwierdzić, że wyglądała bardzo ładnie. Spódniczka
podkreślała jej biodra, bordowa, koronkowa bluzka lekko kusiła przez dekolt w
serek, a zamszowe kozaki za kolano dzięki temu, że były na szpilce, dodawały
jej kilku centymetrów i przyciągały uwagę do jej nóg.
Hermiona była
gotowa podbić Nowy Jork!
Z szerokim
uśmiechem założyła płaszcz, owinęła się jedwabnym szalem i skurczyła swoją
walizkę, by włożyć ją do torebki.
Zamknęła
mieszkanie i teleportowała się przed gmach ministerstwa, miała spotkać się z
Ronem przed wejściem do Urzędu Świstoklików.
W atrium
Ministerstwa Magii jak zwykle panował wielki zgiełk. Hermiona ostrożnie
przedzierała się przez tłum. Nad jej głową śmigały sowy i poskładane
samolociki, które śpieszyły, by dostarczyć wiadomość. Czekając na windę, zastanawiała
się, czy któreś z tych niesionych notatek wędrowały z jej departamentu. Czuła
lekkie wyrzuty sumienia, że wzięła dzień wolny. Miała nadzieję, że jej
współpracownicy poradzą sobie bez niej.
Hermiona
weszła do windy z kilkoma czarodziejami, z zaskoczeniem zauważyła Draco
Malfoya. Kiwnęła mu lekko głową.
– Granger –
powiedział cicho mężczyzna. – Dziś nie w pracy?
Hermiona
odchrząknęła i zaczęła bawić się guzikiem swojego płaszcza.
– Wyjątkowo
nie, a ty Malfoy?
Draco kiwnął
głową.
– Wyjątkowo
też nie.
Winda
zatrząsnęła się mocno, a Hermiona cudem utrzymała równowagę. Nienawidziła
przemieszczania się między piętrami w ministerstwie. Te ciągłe uderzenia i
szarpnięcia wind źle wpływały na jej samopoczucie, od razu zbierało jej się na
mdłości.
W końcu winda
zatrzymała się na szóstym piętrze należącym do Departamentu Transportu
Magicznego. Ku zdziwieniu Hermiony z windy wysiadł również Malfoy. A ku jej
jeszcze większemu zaskoczeniu tak jak ona skierował się do Urzędu Świstoklików.
– Wybierasz
się gdzieś, Malfoy? – zagadnęła lekko.
Draco
zmarszczył brwi, ale odpowiedział:
– Wyjeżdżam na
weekend z Anglii.
Hermiona
kiwnęła głową
– Ja również.
W ciszy
przekroczyli próg Urzędu Świstoklików i w ciszy odebrali swoje formularze i
notatki zawierające informacje o tym, z którego pokoju i pod czyim nadzorem
odbywała się ich podróż świstoklikiem.
– Miłej
podróży, Malfoy.
– Wzajemnie,
Granger.
Hermiona znów
odchrząknęła i ruszyła, ku uldze, w przeciwnym kierunku. Jej relacje z Draco
Malfoyem były dość specyficzne. Od wojny i jego uniewinnienia minęło już pięć
lat, i mimo że dawna wrogość między nimi zniknęła, wciąż odnosili się do siebie
niepewnie. Nie umiała mu odpowiednio zaufać, stąd zawsze zachowywała przy nim
niekiedy zbyt uprzejmą postawę. Z drugiej strony on najwidoczniej też nie
wiedział jak ją traktować. Czasami udało jej się złapać jego spojrzenie i
dostrzec w jego oczach błyszczący strach i poczucie niepewności, czasami też
dostrzegała, że jego głos dziwnie drżał w jej obecności.
Draco Malfoy
prawdopodobnie wciąż walczył z wyrzutami sumienia.
Hermiona
potrząsnęła głową, wyrzucając z myśli mężczyznę. Zbliżała się do pokoju, z
którego wraz z Ronem miała przenieść się do Nowego Jorku. Od razu zauważyła
rudą czuprynę chłopaka. Siedział rozwalony na krześle niczym książę, spod
kurtki wystawał mu rozciągnięty sweter, nogawki spodni miał krzywo zawinięte.
Hermiona westchnęła ciężko. Po latach Ron wciąż się nie zmienił.
– Hermiono! –
zawołał i od razu zerwał się z miejsca. Złożył na jej ustach lekkiego całusa i
uśmiechnął się do niech szeroko. – Nawet nie wiesz jak się cieszę – trajkotał
jak najęty. – To dla mnie taka duża szansa, pisanie dla Żonglera to moje hobby,
ale kto wie, może jeśli dobrze pójdzie mi ten wywiad, dostanę etat.
Ron dumnie
wypiął pierś do przodu, a Hermiona tylko uśmiechnęła się z politowaniem. Ron
nie miał drygu do pisania, a jednak jego teksty przyciągały uwagę wielu osób.
Pisał prosto, krótko i na temat. Nie były to jakieś wyuzdane felietony pełne
refleksji i rozważań. Jego rubryka trafiała wprost do spragnionych ciekawostek
o quidditchu mężczyzn, czyli idealnie do osób, u których Luna chciała wzbudzić
zainteresowanie Żonglerem.
Odkąd rok temu
Ron odszedł z pracy w Biurze Aurorów i przeniósł się do pracy u George’a w
Magicznych Dowcipach Weasleyów, potrzebował czegoś, co zajmie jego myśli.
Hermiona wiedziała, że w Ministerstwie czuł się stłamszony, zawsze w cieniu
przyjaciół. Pisanie rubryczki w gazecie Luny było dla niego całkiem dobrą
odskocznią.
– Jestem
pewna, że wszyscy będą zachwyceni twoim tekstem – powiedziała lekko Hermiona. –
Zrobiłeś ogromne postępy w pisaniu, Ron.
Chłopak
uśmiechnął się jeszcze szerzej i pociągnął ją na kanapę. Wypełnili kilka
formularzy, w tym formularz bezpieczeństwa o podróżach międzykontynentalnych i
byli gotowi do użycia świstokliku. Ich nadzorującym miała być niejaka Matylda Cattermole,
pulchna kobieta około pięćdziesiątki. Ku zaskoczeniu Hermiony, nieco
przypominała Molly.
– Proszę, kochaniutcy,
za mną – rzuciła śpiewnym głosem i wprowadziła ich do pokoju.
Hermiona
rozejrzała się po pomieszczeniu. Ściany były śnieżnobiałe, a podłogę pokrywały
lśniące, jasne płytki. Miejsce od razu skojarzyło się jej ze szpitalem; było tu
niezwykle sterylnie i nawet zapach był podobny. Na samym środku stał ładny,
drewniany stoliczek, a na nim leżał ich świstoklik; czarna jak smoła parasolka.
Hermiona
zmarszczyła brwi, kątem oka zerkając na Matyldę.
– Oj,
kochaniutcy, w Nowym Jorku ma być podobno deszczowo – zaśmiała się kobieta.
Następnie zerknęła na swój zegarek. – O! Za dwie minuty dwunasta, szybko,
szybko, łapcie świstoklik.
Hermiona i Ron
posłusznie podeszli do stolika i chwycili za parasol; Hermiona za rączkę, a Ron
za jego koniec.
– Ależ wam
zazdroszczę tej podróży, kochaniutcy – powiedziała rozmarzonym głosem kobieta,
a za chwilę machnęła dłonią przy twarzy, jakby odganiała paskudną muchę. – Ale
za to współczuje zmiany czasu. Różnica pięciu godzin, dacie wiarę! – Zaśmiała
się głośno. – Teraz jesteście o dwunastej w Londynie a za chwilę będziecie o
dziewiątej w Nowym Jorku.
Hermiona
chrząknęła lekko i spojrzała na Rona, kręcąc głową. Ten uśmiechnął się tylko
szeroko.
– O! Miłej
podróży, kochaniutcy! – krzyknęła Matylda Cattermole.
W następnej
chwili Hermiona poczuła jak świat wokół niej zawirował i wessała ją dziwna
nicość.
***
Magiczny
Kongres Stanów Zjednoczonych mieścił się w sześćdziesięciopiętrowym budynku pod
adresem Broadway dwieście trzydzieści trzy. Hermiona słyszała wiele o siedzibie
Kongresu, ale nie była przygotowana na to jak wyglądać będzie wnętrze
odpowiednika brytyjskiego ministerstwa.
Po tym jak
wraz z Ronem wylądowała w jednym z pokoi świstoklików w Urzędzie Transportu,
ich nadzorczyni od razu poprowadziła ich głównym korytarzem Urzędu w kierunku kominków.
Hermiona z zachwytem przyglądała się Kongresowi.
Brytyjskie
Ministerstwo było schludne, eleganckie i w pewien sposób ekstrawaganckie. Można
powiedzieć, że wygląd biur i atrium był dość tradycjonalistyczny. Amerykański
Kongres bił po oczach nowoczesnością. Wszędzie wisiały modernistyczne plakaty a
miejsce portretów zajmowały kolorowe fotografie. Hermiona rozglądała się
zupełnie zaskoczona, a przy tym oczarowana.
– Ron, musimy
przyjść zwiedzić to miejsce! – szepnęła do niego, szturchając go lekko łokciem
w żebra.
Ron prychnął.
– Nie podoba
mi się tutaj, nasze Ministerstwo jest ładniejsze – stwierdził prosto,
wzruszając ramionami.
Hermiona
zmarszczyła brwi. Ich Ministerstwo nie mogło się równać z siedzibą MACUSA. Kongres
był jasny i przestronny, podłogi wyłożono błyszczącymi czarnymi płytkami,
przypominającymi marmur, prze okna wpadało dużo słońca. Nad całym głównym holem
górował wiszący złoty zegar, a czarodzieje pędzący z jednego miejsca w drugie
wyglądali jakby byli pozbawieni większych trosk i stresu. Zgiełk panujący w tym
miejscu był bardziej znośny niż hałas w głównym atrium Brytyjskiego
Ministerstwa, gdzie czarodzieje często przekrzykiwali siebie nawzajem w drodze
do kominków, a sowy śmigały nad głowami, głośno przy tym trzepocząc skrzydłami
i skrzecząc co chwila.
Nadzorczyni,
która odebrała ich po podróży świstoklikiem, zaprowadziła ich wprost do dużego,
onyksowego kominka. Hermiona ledwie powstrzymała się przed przesunięciem dłońmi
po jego chropowatej powierzchni.
Wraz z Ronem przeniosła
się siecią Fiuu wprost do ich hotelu.
– Ale tu
pięknie! – westchnęła Hermiona.
Ron znów spojrzał
na nią sceptycznie.
– Ten hotel
wieje chłodem – stwierdził. – Nasze hotele są przyjemniejsze.
Hermiona
zacisnęła usta w wąską linię. Oczywiście.
Prychnęła
cicho, uniosła wysoko głowę i ruszyła dumnie w kierunku recepcji. Dla niej ten
hotel prezentował się nad wyraz luksusowo i szykownie. Lśniące podłogi odbijały
blask uwieszonych pod sufitem małych kryształowych kul. Na ścianach wisiały
duże srebrzyste lustra, a gdzieniegdzie stały fotele o skórzanym obiciu,
obłożone puszystymi poduszkami i kocami. Hermiona była niemal pewna, że
zapadnięcie się w takim fotelu z książką byłoby istną przyjemnością.
Odebrała klucze do ich pokoju i bez słowa
ruszyła w kierunku wind. Czuła to palące, pełne wyrzutów spojrzenie Rona, ale
zacisnęła zęby. Była przygotowana na to, że będzie narzekać na wybór hotelu.
Ale tak właściwie nie miała za bardzo wyboru! W pięknej broszurce o magicznym
Nowym Jorku, którą przeglądała planując ich wyjazd, miał najwyższe noty.
Hermionie jakoś nie uśmiechało się spanie w pokoju, w którym mogłyby grasować
duchy, a na podłodze paskudne dywany przykrywałyby wypalone eliksirami lub magią
ślady.
Ich pokój był
przestronny i jasny, podzielony na dwie części. W pierwszej znajdował się
ogromny błyszczący kominek, a tuż przed nim stała duża ciemnoszara sofa i dwa
podobne do niej fotele. Hermiona uśmiechnęła się na myśl o tym, że dziś wieczorem
po kolacji ukryje się w jednym z foteli, otulona kocem i zagłębi w jakąś nową,
zakupioną w jednej z magicznych księgarń, książkę!
– Nie podoba
mi się tu, Hermiono – marudził Ron, chodził po pokoju i dłońmi macał każdy
przedmiot.
Hermiona
westchnęła, a dosłownie chwilę później przewróciła oczami widząc jak Ron siada
na każdym z foteli i w końcu na kanapie sprawdzając ich wygodę.
– Nie są
odpowiednio miękkie – mruknął.
– Są skórzane,
Ronaldzie… Powinieneś docenić to jak gustownie wygląda ten pokój.
Ron skrzywił
się niesmacznie i zaczął grzebać w swojej walizce, zapewne poszukując swojego notatnika
i pióra.
Hermiona raz
jeszcze rozejrzała się po pokoju. Naprawdę był elegancki. Czarne panele i meble
przyjemnie kontrastowały z białymi ścianami i dodatkami. Miała wielką ochotę
zdjąć kozaki i przejść się po puszystym dywanie leżącym pod dużym, usłanym
poduszkami łóżkiem.
– W Londynie jedlibyśmy
właśnie lunch, co powiesz na to, Ron? – zagadnęła mimochodem, podchodząc
cichutko do swojego chłopaka.
Twarz Rona rozjaśniła
się, a Hermiona zaśmiała się głośno.
– Zakładam, że
to znaczy tak. Chodź – złapała go za ramię. – Jestem pewna, że znajdziemy jakąś
ładną restaurację! Wprost nie mogę się doczekać, mówię ci mam dokładnie
zaplanowany nasz czas w Nowym Jorku! Będzie przecudownie – trajkotała.
Zanim Ron mógł
zareagować, usłyszeli cichutkie stukanie w okno ich pokoju. Hermiona
zmarszczyła brwi.
Mały puchasz
przyniósł elegancką kopertę adresowaną kobiecym pismem do Rona.
– To od Katherine
Waterston! – zawołał radośnie, machając listem. – Nie wie, czy będzie w tanie
zjeść ze mną obiad i prosi o spotkanie już teraz! O mój Godryku, Hermiono, ona
mnie zaprasza na ich trening!
– Oh,
doprawdy? – mruknęła zaskoczona. Odchrząknęła. – To znaczy, cieszę się
ogromnie, czyli… Mmmm… Wychodzisz już?
– Merlinie,
tak! – zawołał wyraźnie podekscytowany. Podszedł do Hermiony i wycisnął na jej
ustach soczystego buziaka. – Jestem pewien, że do obiadu wszystko się skończy,
spotkamy się wtedy w hotelu, dobrze? Obiecuje, że będziesz mnie mogła zaciągnąć
do każdej księgarni! – Zaśmiał się głośno.
Hermiona
uniosła kąciki ust.
– Trzymam cię
za słowo.
Ron w biegu złapał swój płaszcz i machając do Hermiony, wypadł na korytarz.
Hermiona westchnęła lekko. Czyli przez najbliższe kilka godzin miała być w Nowym Jorku sama.
Hej, może mnie pamiętasz jako DarkRainbow. Dziwnie się jakoś złożyło, że dzisiaj natknęłam się na filmik na yt związany z HP i wzięła mnie nostalgia. Postanowiłam więc odwiedzić parę starych fanfiction, w tym również Auror z wymiany. Cóż za niespodzianka mnie spotkała, kiedy zobaczyłam, że dodajesz nowe opowiadanie! Zamierzałam przeczytać jeszcze raz Aurora, ale cos nowego po latach bardzo mnie zaintrygowało. Jak na początek świetnie się zapowiada, z pewnością przeczytam kolejny rozdział jeszcze dzisiaj i mam nadzieję, że nadal będziesz coś pisać, z chęcią przeczytam wiele nowości od ciebie. nie mogę się doczekać jak rozwinie się sytuacja tutaj z Draco, widząc, że Ron i Hermiona są jeszcze razem :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i do zobaczenia pod następnym postem :)