09 stycznia, 2021

W deszczowy dzień w Nowym Jorku, część 1.

Dzień dobry, dobry wieczór, witajcie!

Niektórzy mogą mnie kojarzyć jako autorkę Wschodu Słońca, inni być może jako autorkę Aurora z wymiany... Swego czasu było mnie tu dość dużo. Niestety, jak to w życiu bywa, wiele się u mnie pozmieniało. 

2020 również był dziwnym czasem, czasem zmian. Pandemia zaskoczyła nas ogromnie, nikt nie był przygotowany na takie restrykcje, ograniczenia i życie w ciągłym strachu. 

Czas tego lockdownu był czasem, w którym wielu ludzi powróciło do starych pasji lub odkryło nowe. Ja miałam to szczęście, że powróciłam do dramione, do pisania i do pochłaniania na nowo książek! Ba, założyłam nawet bookstagrama

2020 był dla mnie pracowitym rokiem, pomysły wpadały mi do głowy zewsząd, więc zaczęłam je spisywać. 

Dziś chciałabym przedstawić Wam pierwszy z wielu nowych tekstów dramione. 

Mam nadzieję, że będzie się Wam go przyjemnie czytało! 

Buziaki, 

Charlotte Petrova 

***

Fandom – Harry Potter 

Postacie/ Pairing – Dramione, Romione 

Rodzaj – 4-częściowe miniopowiadanie 

Klasyfikacja – K (tekst odpowiedni dla osób w każdym wieku) 

Opis – Hermiona Granger planowała spędzić cudowny weekend w Nowym Jorku ze swoim chłopakiem. Czasem los jednak płata nam figle i nic nie idzie zgodnie z naszą myślą! 

***

W deszczowy dzień w Nowym Yorku, cz. 1

Hermiona Granger nienawidziła quidditcha. Było to najtrafniejsze określenie jej wielkiej awersji wobec tego sportu. Już nawet nie wdawała się w dyskusje dotyczące quidditcha, bo zawsze jej rozmówca starał się udowodnić, że jej niechęć była śmieszna i bezsensowna.

Ale Hermiona Granger wiedziała swoje.

Śmieszny i bezsensowy był quidditch.

Miała wiele argumentów potwierdzających jej tezę; była w końcu Hermioną Granger – najmądrzejszą czarownicą od czasów Roweny Ravenclaw. Zanim wygłaszała jakiekolwiek opinie, musiała zrozumieć dany temat.

Więc przed pierwszym meczem quidditcha, jeszcze za czasów Hogwartu, Hermiona ukryła się w bibliotece i zaczytywała w książkach: od „Historii quidditcha”, przez „Quidditch przez wieki”, a kończąc na takich pozycjach jak chociażby „Biblia pałkarza” czy „Jak pokonać tłuczka – taktyki obronne w quidditchu”.

I o tyle, o ile początkowo Hermiona była niesamowicie zaintrygowana tradycyjnym czarodziejskim sportem, to z każdą kolejną przeczytaną stroną, każdą następną książką dotyczącą quidditcha, jej fascynacja zaczynała znikać.

W końcu pełna zniesmaczenia doszła do wniosku, że ten sport był zupełnie niecywilizowany, pozbawiony jakichkolwiek sprawiedliwych zasad i bardzo brutalny.

Quidditch był bezsensowny. Wciąż nie rozumiała jak czarodziejom ten sport może się podobać. Przecież to było śmieszne! Nie dość, że mecze odbywały się niezależnie od warunków pogodowych, to jeszcze potrafiły trwać przez wiele godzin…

Najgorsze było jednak to, że nie liczyło się to, która drużyna była faktycznie lepsza, a to czy szukający złapie znicza. Dla Hermiony było to niepojęte, w takim razie po co były pozycje takie jak pałkarz, obrońca czy ścigający skoro cały mecz i tak zależał od jednej osoby – od szukającego?

To było śmieszne. Cała drużyna męczyła się, odnosiła kontuzje i narażała swoje zdrowie ku uciesze szalejącego tłumu, po to by zdobyć odpowiednie punkty, które później i tak nie dawały im zwycięstwa, bo nagle w blasku chwały szukający przeciwnej drużyny łapał znicza, zdobywał sto pięćdziesiąt punktów i zgarniał zwycięstwo.

To.

Było.

Śmieszne.

Niestety, mimo że Hermiona Granger nienawidziła quidditcha miała tego pecha, że wokół niej byli sami jego zwolennicy. Mogłaby wymieniać w nieskończoność. Zaczynając od Harry’ego Pottera, jej oddanego przyjaciela, wielkiego fana quidditcha, genialnego szukającego za czasów Hogwartu. Idąc przez jej drogą przyjaciółkę Ginny Weasley, byłą ścigającą w drużynie Gryffindoru, a obecnie członkinię Harpii z Holyhead. A kończąc na jej chłopaku Ronie Weasleyu, dosłownie największym fanie Armat z Chudley i autorze rubryczki w „Żonglerze” o zacnej nazwie „Z quidditchem przez świat”.

Tak więc Hermiona od lata mimo swej szczerej niechęci była na quidditcha skazana.

Nawet teraz.

Był późny grudniowy wieczór. Hermiona siedziała w swoim ulubionym fotelu, z kubkiem gorącej czekolady, szczelnie okryta kocami. W jej salonie panował przyjemny mrok, jedyne światło, jakie rozjaśniało pomieszczenie biło od ognia kominka. Duże okna salonu wychodziły na centrum ulicy Pokątnej, gdyby Hermiona tak szczelnie nie zaciągnęła zasłoń do pomieszczenia wpadałoby światło ulicznych latarni i blask złotego napisu umieszczonego nad Bankiem Gringotta.

Hermiona delektowała się spokojem. Dzięki odpowiednim zaklęciom jej cichych chwil relaksu nie zakłócał zgiełk zawsze panujący na Pokątnej.

Z zadowoleniem mocniej okryła się kocem i z błogim uśmiechem na twarzy pociągnęła kilka łyków czekolady.

I nagle ktoś zaczął walić w jej drzwi.

Poparzyła sobie język.

Wylała na swój koc kilka kropel tej drogiej, belgijskiej czekolady…

Miała ochotę zabić osobę, która zakłóciła jej ciszę!

Hermiona ze złością odstawiła kubek na stolik, odgarnęła koc i z różdżką w dłoni pomaszerowała do drzwi. Nawet nie była zaskoczona widząc Rona.

– Cholera! Ronaldzie Weasley, co ja ci mówiłam o takim pukaniu do moich drzwi! – krzyknęła oburzona.

Ron jednak zupełnie ją zignorował, przepchnął się przez szczelinę między nią, a drzwiami i wpadł niczym burza do salonu.

– Ronaldzie! – zawołała.

– Nie uwierzysz, co się stało, Miona! – krzyknął zachwycony.

Hermiona zmrużyła oczy i skrzyżowała ręce na piersi. Spojrzała na niego zupełnie zniesmaczona. Ron bezceremonialnie zaczął spacerować po jej salonie, zostawiając paskudne błotniste plamy na jej świeżo wyszorowanym dywanie.

– Spotkało mnie taki szczęście, Hermiono, takie szczęście!

Ron podbiegł do niej, wziął w ramiona i parokrotnie zakręcił się z nią wokół własnej osi. Hermiona mimowolnie zaśmiała się. W pewien sposób to było dość urocze.

– Ron! Powiedz mi, co się stało.

Ron postawił ją na ziemi i mocno, soczyście pocałował. Dopiero teraz Hermiona zobaczyła, że jego policzki były całe zarumienione, na ustach widniach wielki uśmiech, a oczy błyszczały ze szczęścia.

– Wiesz, że Luna przyjaźni się z Rolfem Skamander, prawda?

– Oczywiście, że wiem. Dzięki Lunie i jej znajomości z Rolfem udało mi się przeforsować ustawę o wilkołakach!

Ron kiwnął głową i kontynuował:

– A Rolf zna pewnego czarodzieja, który, i tu nie uwierzysz, Hermiono, przyjaźni się z Katherine Waterston, nową trenerką Armat z Chudley! I, uważaj teraz, Hermiono, załatwił mi z nią wywiad!

Ron ponownie podniósł Hermionę i znów okręcił się z nią kilka razy.

– Jestem taki szczęśliwy! – Zaśmiał się głośno. – Pojedziesz ze mną, prawda? Prawda, Hermiono?

Hermiona zmarszczyła brwi, lekko kręciło jej się w głowie od tych wygłupów Rona.

– Dokąd?

– W ten weekend mam się spotkać z Katherine w Nowym Jorku! – Szeroki uśmiech gościł na ustach Rona. – Katherine dopina tam ostatnie sprawy dotyczącej jej przenosin z nowojorskiej drużyny do naszych Armat z Chudley!

Hermiona zamrugała zaskoczona.

– Mówisz poważnie, Ron?

– Tak! Proszę, powiedz, że lecimy do Nowego Jorku?

Hermiona zaśmiała się głośno i kiwnęła głową.

– Lecimy do Nowego Jorku.

Może i nienawidziła quidditcha, ale lubiła za to Rona Weasleya.

***

 Czy mogło być coś lepszego niż mikołajkowy weekend z chłopakiem w Nowym Jorku? Hermiona była wdzięczna wszystkim bóstwom za to, że właśnie teraz, w dwa tysiące trzecim, Mikołajki wypadały w sobotę. I to, na Merlina, jeszcze w weekend, kiedy to Ron miał mieć wywiad z Katherine Waterston.

Wszystko złożyło się idealnie!

Już dokładnie zaplanowała cały pobyt. Za godzinę mieli międzynarodowy świstoklik z Londynu do Nowego Jorku. Następnie kominkiem mieli przenieść się prosto z siedziby Magicznego Kongresu Stanów Zjednoczonych Ameryki do ich hotelu The Empire znajdującego się w samym centrum Madison Magic Avenue. Zdaniem Hermiony fakt, że magiczna ulica nowojorskich czarodziejów znajdowała się na Upper East Side był mocno przerysowany i podkreślał ich nieco zbyt wyuzdaną pewność siebie, ale kim była, by oceniać.

Oczywiście od razu po zameldowaniu się w hotelu miała zamiar wyciągnąć Rona na spacer po całej magicznej ulicy. Z tego co wiedziała znajdowało się tam kilka wartościowych miejsc, które koniecznie chciała zobaczyć. Na jej liście była między innymi księgarnia, której sufit był podobno zaczarowany w takim sam sposób jak ten w hogwarckiej Wielkiej Sali. Następnie miała zamiar udać się do kawiarni by spróbować słynnej gorącej czekolady u Willy’ego Wonka. Później rozważała zwiedzenie kilku sklepów quidditcha z Ronem, uznała, że jest w stanie poświęcić się ten jeden raz.

Na obiad Ron umówiony był z Katherine, więc Hermiona planowała odwiedzić restaurację Felix Felicis. Z plotek, które słyszała, właścicielka kazała swoim kucharzom potajemnie dodawać do dań po kilka kropli płynnego szczęścia. Hermiona bardzo chciała się przekonać czy aby na pewno w plotkach nie było ziarna prawdy. Koniecznie musiała spróbować dań z tej restauracji!

Merlinie, nie pamiętała, kiedy ostatnio była tak bardzo podekscytowana! 

Ta sytuacja była jedną z tych nielicznych, kiedy to mogła znieść quidditcha.

Hermiona wygładziła swoją czarną, ołówkową spódnicę i jeszcze raz przejrzała się w lustrze. Z dumą mogła stwierdzić, że wyglądała bardzo ładnie. Spódniczka podkreślała jej biodra, bordowa, koronkowa bluzka lekko kusiła przez dekolt w serek, a zamszowe kozaki za kolano dzięki temu, że były na szpilce, dodawały jej kilku centymetrów i przyciągały uwagę do jej nóg.

Hermiona była gotowa podbić Nowy Jork!

Z szerokim uśmiechem założyła płaszcz, owinęła się jedwabnym szalem i skurczyła swoją walizkę, by włożyć ją do torebki.

Zamknęła mieszkanie i teleportowała się przed gmach ministerstwa, miała spotkać się z Ronem przed wejściem do Urzędu Świstoklików.

W atrium Ministerstwa Magii jak zwykle panował wielki zgiełk. Hermiona ostrożnie przedzierała się przez tłum. Nad jej głową śmigały sowy i poskładane samolociki, które śpieszyły, by dostarczyć wiadomość. Czekając na windę, zastanawiała się, czy któreś z tych niesionych notatek wędrowały z jej departamentu. Czuła lekkie wyrzuty sumienia, że wzięła dzień wolny. Miała nadzieję, że jej współpracownicy poradzą sobie bez niej.

Hermiona weszła do windy z kilkoma czarodziejami, z zaskoczeniem zauważyła Draco Malfoya. Kiwnęła mu lekko głową.

– Granger – powiedział cicho mężczyzna. – Dziś nie w pracy?

Hermiona odchrząknęła i zaczęła bawić się guzikiem swojego płaszcza.

– Wyjątkowo nie, a ty Malfoy?

Draco kiwnął głową.

– Wyjątkowo też nie.

Winda zatrząsnęła się mocno, a Hermiona cudem utrzymała równowagę. Nienawidziła przemieszczania się między piętrami w ministerstwie. Te ciągłe uderzenia i szarpnięcia wind źle wpływały na jej samopoczucie, od razu zbierało jej się na mdłości.

W końcu winda zatrzymała się na szóstym piętrze należącym do Departamentu Transportu Magicznego. Ku zdziwieniu Hermiony z windy wysiadł również Malfoy. A ku jej jeszcze większemu zaskoczeniu tak jak ona skierował się do Urzędu Świstoklików.

– Wybierasz się gdzieś, Malfoy? – zagadnęła lekko.

Draco zmarszczył brwi, ale odpowiedział:

– Wyjeżdżam na weekend z Anglii.

Hermiona kiwnęła głową

– Ja również.

W ciszy przekroczyli próg Urzędu Świstoklików i w ciszy odebrali swoje formularze i notatki zawierające informacje o tym, z którego pokoju i pod czyim nadzorem odbywała się ich podróż świstoklikiem.

– Miłej podróży, Malfoy.

– Wzajemnie, Granger.

Hermiona znów odchrząknęła i ruszyła, ku uldze, w przeciwnym kierunku. Jej relacje z Draco Malfoyem były dość specyficzne. Od wojny i jego uniewinnienia minęło już pięć lat, i mimo że dawna wrogość między nimi zniknęła, wciąż odnosili się do siebie niepewnie. Nie umiała mu odpowiednio zaufać, stąd zawsze zachowywała przy nim niekiedy zbyt uprzejmą postawę. Z drugiej strony on najwidoczniej też nie wiedział jak ją traktować. Czasami udało jej się złapać jego spojrzenie i dostrzec w jego oczach błyszczący strach i poczucie niepewności, czasami też dostrzegała, że jego głos dziwnie drżał w jej obecności.

Draco Malfoy prawdopodobnie wciąż walczył z wyrzutami sumienia. 

Hermiona potrząsnęła głową, wyrzucając z myśli mężczyznę. Zbliżała się do pokoju, z którego wraz z Ronem miała przenieść się do Nowego Jorku. Od razu zauważyła rudą czuprynę chłopaka. Siedział rozwalony na krześle niczym książę, spod kurtki wystawał mu rozciągnięty sweter, nogawki spodni miał krzywo zawinięte. Hermiona westchnęła ciężko. Po latach Ron wciąż się nie zmienił.

– Hermiono! – zawołał i od razu zerwał się z miejsca. Złożył na jej ustach lekkiego całusa i uśmiechnął się do niech szeroko. – Nawet nie wiesz jak się cieszę – trajkotał jak najęty. – To dla mnie taka duża szansa, pisanie dla Żonglera to moje hobby, ale kto wie, może jeśli dobrze pójdzie mi ten wywiad, dostanę etat.

Ron dumnie wypiął pierś do przodu, a Hermiona tylko uśmiechnęła się z politowaniem. Ron nie miał drygu do pisania, a jednak jego teksty przyciągały uwagę wielu osób. Pisał prosto, krótko i na temat. Nie były to jakieś wyuzdane felietony pełne refleksji i rozważań. Jego rubryka trafiała wprost do spragnionych ciekawostek o quidditchu mężczyzn, czyli idealnie do osób, u których Luna chciała wzbudzić zainteresowanie Żonglerem.

Odkąd rok temu Ron odszedł z pracy w Biurze Aurorów i przeniósł się do pracy u George’a w Magicznych Dowcipach Weasleyów, potrzebował czegoś, co zajmie jego myśli. Hermiona wiedziała, że w Ministerstwie czuł się stłamszony, zawsze w cieniu przyjaciół. Pisanie rubryczki w gazecie Luny było dla niego całkiem dobrą odskocznią.

– Jestem pewna, że wszyscy będą zachwyceni twoim tekstem – powiedziała lekko Hermiona. – Zrobiłeś ogromne postępy w pisaniu, Ron.

Chłopak uśmiechnął się jeszcze szerzej i pociągnął ją na kanapę. Wypełnili kilka formularzy, w tym formularz bezpieczeństwa o podróżach międzykontynentalnych i byli gotowi do użycia świstokliku. Ich nadzorującym miała być niejaka Matylda Cattermole, pulchna kobieta około pięćdziesiątki. Ku zaskoczeniu Hermiony, nieco przypominała Molly.

– Proszę, kochaniutcy, za mną – rzuciła śpiewnym głosem i wprowadziła ich do pokoju.

Hermiona rozejrzała się po pomieszczeniu. Ściany były śnieżnobiałe, a podłogę pokrywały lśniące, jasne płytki. Miejsce od razu skojarzyło się jej ze szpitalem; było tu niezwykle sterylnie i nawet zapach był podobny. Na samym środku stał ładny, drewniany stoliczek, a na nim leżał ich świstoklik; czarna jak smoła parasolka.

Hermiona zmarszczyła brwi, kątem oka zerkając na Matyldę.

– Oj, kochaniutcy, w Nowym Jorku ma być podobno deszczowo – zaśmiała się kobieta. Następnie zerknęła na swój zegarek. – O! Za dwie minuty dwunasta, szybko, szybko, łapcie świstoklik.

Hermiona i Ron posłusznie podeszli do stolika i chwycili za parasol; Hermiona za rączkę, a Ron za jego koniec.

– Ależ wam zazdroszczę tej podróży, kochaniutcy – powiedziała rozmarzonym głosem kobieta, a za chwilę machnęła dłonią przy twarzy, jakby odganiała paskudną muchę. – Ale za to współczuje zmiany czasu. Różnica pięciu godzin, dacie wiarę! – Zaśmiała się głośno. – Teraz jesteście o dwunastej w Londynie a za chwilę będziecie o dziewiątej w Nowym Jorku.

Hermiona chrząknęła lekko i spojrzała na Rona, kręcąc głową. Ten uśmiechnął się tylko szeroko.

– O! Miłej podróży, kochaniutcy! – krzyknęła Matylda Cattermole.

W następnej chwili Hermiona poczuła jak świat wokół niej zawirował i wessała ją dziwna nicość.

***

Magiczny Kongres Stanów Zjednoczonych mieścił się w sześćdziesięciopiętrowym budynku pod adresem Broadway dwieście trzydzieści trzy. Hermiona słyszała wiele o siedzibie Kongresu, ale nie była przygotowana na to jak wyglądać będzie wnętrze odpowiednika brytyjskiego ministerstwa.

Po tym jak wraz z Ronem wylądowała w jednym z pokoi świstoklików w Urzędzie Transportu, ich nadzorczyni od razu poprowadziła ich głównym korytarzem Urzędu w kierunku kominków. Hermiona z zachwytem przyglądała się Kongresowi.

Brytyjskie Ministerstwo było schludne, eleganckie i w pewien sposób ekstrawaganckie. Można powiedzieć, że wygląd biur i atrium był dość tradycjonalistyczny. Amerykański Kongres bił po oczach nowoczesnością. Wszędzie wisiały modernistyczne plakaty a miejsce portretów zajmowały kolorowe fotografie. Hermiona rozglądała się zupełnie zaskoczona, a przy tym oczarowana.

– Ron, musimy przyjść zwiedzić to miejsce! – szepnęła do niego, szturchając go lekko łokciem w żebra.

Ron prychnął.

– Nie podoba mi się tutaj, nasze Ministerstwo jest ładniejsze – stwierdził prosto, wzruszając ramionami.

Hermiona zmarszczyła brwi. Ich Ministerstwo nie mogło się równać z siedzibą MACUSA. Kongres był jasny i przestronny, podłogi wyłożono błyszczącymi czarnymi płytkami, przypominającymi marmur, prze okna wpadało dużo słońca. Nad całym głównym holem górował wiszący złoty zegar, a czarodzieje pędzący z jednego miejsca w drugie wyglądali jakby byli pozbawieni większych trosk i stresu. Zgiełk panujący w tym miejscu był bardziej znośny niż hałas w głównym atrium Brytyjskiego Ministerstwa, gdzie czarodzieje często przekrzykiwali siebie nawzajem w drodze do kominków, a sowy śmigały nad głowami, głośno przy tym trzepocząc skrzydłami i skrzecząc co chwila.

Nadzorczyni, która odebrała ich po podróży świstoklikiem, zaprowadziła ich wprost do dużego, onyksowego kominka. Hermiona ledwie powstrzymała się przed przesunięciem dłońmi po jego chropowatej powierzchni.

Wraz z Ronem przeniosła się siecią Fiuu wprost do ich hotelu.

– Ale tu pięknie! – westchnęła Hermiona.

Ron znów spojrzał na nią sceptycznie.

– Ten hotel wieje chłodem – stwierdził. – Nasze hotele są przyjemniejsze.

Hermiona zacisnęła usta w wąską linię. Oczywiście.

Prychnęła cicho, uniosła wysoko głowę i ruszyła dumnie w kierunku recepcji. Dla niej ten hotel prezentował się nad wyraz luksusowo i szykownie. Lśniące podłogi odbijały blask uwieszonych pod sufitem małych kryształowych kul. Na ścianach wisiały duże srebrzyste lustra, a gdzieniegdzie stały fotele o skórzanym obiciu, obłożone puszystymi poduszkami i kocami. Hermiona była niemal pewna, że zapadnięcie się w takim fotelu z książką byłoby istną przyjemnością.

 Odebrała klucze do ich pokoju i bez słowa ruszyła w kierunku wind. Czuła to palące, pełne wyrzutów spojrzenie Rona, ale zacisnęła zęby. Była przygotowana na to, że będzie narzekać na wybór hotelu. Ale tak właściwie nie miała za bardzo wyboru! W pięknej broszurce o magicznym Nowym Jorku, którą przeglądała planując ich wyjazd, miał najwyższe noty. Hermionie jakoś nie uśmiechało się spanie w pokoju, w którym mogłyby grasować duchy, a na podłodze paskudne dywany przykrywałyby wypalone eliksirami lub magią ślady.

Ich pokój był przestronny i jasny, podzielony na dwie części. W pierwszej znajdował się ogromny błyszczący kominek, a tuż przed nim stała duża ciemnoszara sofa i dwa podobne do niej fotele. Hermiona uśmiechnęła się na myśl o tym, że dziś wieczorem po kolacji ukryje się w jednym z foteli, otulona kocem i zagłębi w jakąś nową, zakupioną w jednej z magicznych księgarń, książkę!

– Nie podoba mi się tu, Hermiono – marudził Ron, chodził po pokoju i dłońmi macał każdy przedmiot.

Hermiona westchnęła, a dosłownie chwilę później przewróciła oczami widząc jak Ron siada na każdym z foteli i w końcu na kanapie sprawdzając ich wygodę.

– Nie są odpowiednio miękkie – mruknął.

– Są skórzane, Ronaldzie… Powinieneś docenić to jak gustownie wygląda ten pokój.

Ron skrzywił się niesmacznie i zaczął grzebać w swojej walizce, zapewne poszukując swojego notatnika i pióra.

Hermiona raz jeszcze rozejrzała się po pokoju. Naprawdę był elegancki. Czarne panele i meble przyjemnie kontrastowały z białymi ścianami i dodatkami. Miała wielką ochotę zdjąć kozaki i przejść się po puszystym dywanie leżącym pod dużym, usłanym poduszkami łóżkiem.

– W Londynie jedlibyśmy właśnie lunch, co powiesz na to, Ron? – zagadnęła mimochodem, podchodząc cichutko do swojego chłopaka.

Twarz Rona rozjaśniła się, a Hermiona zaśmiała się głośno.

– Zakładam, że to znaczy tak. Chodź – złapała go za ramię. – Jestem pewna, że znajdziemy jakąś ładną restaurację! Wprost nie mogę się doczekać, mówię ci mam dokładnie zaplanowany nasz czas w Nowym Jorku! Będzie przecudownie – trajkotała.

Zanim Ron mógł zareagować, usłyszeli cichutkie stukanie w okno ich pokoju. Hermiona zmarszczyła brwi.

Mały puchasz przyniósł elegancką kopertę adresowaną kobiecym pismem do Rona.

– To od Katherine Waterston! – zawołał radośnie, machając listem. – Nie wie, czy będzie w tanie zjeść ze mną obiad i prosi o spotkanie już teraz! O mój Godryku, Hermiono, ona mnie zaprasza na ich trening!

– Oh, doprawdy? – mruknęła zaskoczona. Odchrząknęła. – To znaczy, cieszę się ogromnie, czyli… Mmmm… Wychodzisz już?  

– Merlinie, tak! – zawołał wyraźnie podekscytowany. Podszedł do Hermiony i wycisnął na jej ustach soczystego buziaka. – Jestem pewien, że do obiadu wszystko się skończy, spotkamy się wtedy w hotelu, dobrze? Obiecuje, że będziesz mnie mogła zaciągnąć do każdej księgarni! – Zaśmiał się głośno.

Hermiona uniosła kąciki ust.

– Trzymam cię za słowo.

Ron w biegu złapał swój płaszcz i machając do Hermiony, wypadł na korytarz.

Hermiona westchnęła lekko. Czyli przez najbliższe kilka godzin miała być w Nowym Jorku sama. 

1 komentarz:

  1. Hej, może mnie pamiętasz jako DarkRainbow. Dziwnie się jakoś złożyło, że dzisiaj natknęłam się na filmik na yt związany z HP i wzięła mnie nostalgia. Postanowiłam więc odwiedzić parę starych fanfiction, w tym również Auror z wymiany. Cóż za niespodzianka mnie spotkała, kiedy zobaczyłam, że dodajesz nowe opowiadanie! Zamierzałam przeczytać jeszcze raz Aurora, ale cos nowego po latach bardzo mnie zaintrygowało. Jak na początek świetnie się zapowiada, z pewnością przeczytam kolejny rozdział jeszcze dzisiaj i mam nadzieję, że nadal będziesz coś pisać, z chęcią przeczytam wiele nowości od ciebie. nie mogę się doczekać jak rozwinie się sytuacja tutaj z Draco, widząc, że Ron i Hermiona są jeszcze razem :)
    Pozdrawiam i do zobaczenia pod następnym postem :)

    OdpowiedzUsuń